LABORATORIUM KOŃCA I POCZĄTKU

Pod koniec ubiegłego roku portal „London Evening Standard”zamieścił zestawienie najciekawszych nietuzinkowych bożonarodzeniowych przyjęć dla firm¹. Było ono skierowane do tych, którzy oczekują czegoś więcej, niż „rozmiękłe parówki w cieście, prosecco bez gazu oraz godne pożałowania migdalenie w schowku na szczotki”. Portal przyszedł z pomocą londyńczykom pragnącym imprez z kategorii „cool” – stylowych, z treścią, bez nudy i tandety. Pośród ofert wielodaniowych posiłków połączonych z opcjonalnymi lekcjami gry na ukulele czy projekcjami klasyków gatunku kina bożonarodzeniowego, uwagę przykuło przyjęcie pod hasłem„Vanitas”. Początkowo pomysł wydaje się przepysznie przewrotny – zorganizować pozornie radosne party dla śmietanki londyńskiego City, do świadomości której z każdym kolejnym kęsem i pląsem docierałoby coraz bardziej, że ich nadludzkie wysiłki wspierane garściami modafinilu są po nic, bo i tak wszyscy umrzemy – taka swoista aplikacja Księgi Koheleta w pigułce mogąca skłonić niejednego CEO czy PM-a do autorefleksji podczas przerwy świątecznej. Niestety, lektura szczegółowej oferty organizatorów rozwiała nadzieję na zabawę z morałem². Na miejsce jej organizacji wybrano Sutton House – londyńską rezydencję z czasów dynastii Tudorów, w której, jak głosi plotka, jadać miał sam Henryk VIII. Pięciodaniowe „dekadenckie” menu, obejmujące m.in. smażoną przepiórkę po wietnamsku (sic!) oraz bollito misto, skomponowano czerpiąc inspiracje z przedstawień wanitatywnych martwych natur oraz, podobno, autentycznych XV-wiecznych przepisów kulinarnych. Gości zaplanowano usadzić przy stole udekorowanym na wzór XVI-wiecznych sal bankietowych, a gwoździem programu miała stać się rzeźba stworzona z ludzkich czaszek, płonących świec, baniek mydlanych i więdnących kwiatów. Już sama myśl o tak nieszczęśliwym mariażu epok, motywów i luźnych impresji na temat przemijania, zatopionych w lodach o smaku laurowym i gruszkach duszonych w czerwonym winie, przyprawia o zgagę. Tym bardziej, że wszystko reklamowano z nadęciem, oprawą i entuzjazmem godnymi lepszej sprawy. Lecz co ma wspólnego sztuka Marcina Zawickiego z tym „artystyczno”-kulinarnym bigosem? Niespodziewanie wiele, jeśli spojrzeć na to chłodnym jak ryba w galarecie okiem: niektóre źródła inspiracji, wanitatywne odniesienia, dekadentyzm, niechęć do moralizowania, zaskakujące połączenia, bliżej nieokreślone zawieszenie w czasie. Tym niemniej u Zawickiego efekt zestawienia nieprzystawalnych do siebie składników i elementów przeróżnych światów z całą pewnością nie przyprawia o ból trzewi. Artysta bowiem bardzo sprawnie, efektownie i bez śmiertelnej powagi serwuje kolejne skonstruowane wizje groteskowo niemożliwych ekosystemów, które czasem chylą się ku upadkowi, częściej jednak z nieposkromioną energią budzą się do życia. Słowem, wszystko smakuje tu o niebo lepiej.

Marcin Zawicki jest artystą młodym, lecz w żadnym wypadku nie debiutującym. Ma na koncie sporo wystaw, ważnych nagród i, co najistotniejsze, wiele interesujących prac, z których bije dystans do siebie i świata. Śledząc jego dorobek malarski, rysunkowy i graficzny dostrzec można kilka rozwijanych wątków i utrzymujących się tendencji, nie wywołujących jednak poczucia monotonii czy wrażenia replikacji już wyeksploatowanych pomysłów. Swój pierwszy większy cykl malarski o nazwie „Lunapark” artysta stworzył w trakcie studiów na gdańskiej ASP. Zgodnie z tytułem płótna wypełniają szersze i wycinkowe ujęcia wesołego miasteczka w porze nocnej. Żółte światło obficie sączące się z reflektorów, neonów i rzędów mniejszych żarówek umieszczonych niemal wszędzie wydobywa kształty mieniących się śliskością plastiku koni, smoka, foki, sztucznego zamku i figury Marilyn Monroe. Automaty do gier, pędząca kolejka i krążące karuzele zapraszają do zabawy ludzi, których tu właściwie nie ma. Niewielka grupa dorosłych gości zgromadziła się jedynie przy straganie pełnym zabawek będących nagrodą w loterii. A każdy los wygrywa. Widoczna na tych obrazach skłonność artysty do szczegółowego naśladowania właściwości materii, operowanie sztucznym światłem oraz stosowanie soczystych, intensywnych i zestawionych kontrastowo barw znajdzie rozwinięcie w jego późniejszych cyklach malarskich, w tym również trzech ostatnich prezentowanych w Galerii Miejskiej we Wrocławiu.

Nim jednak doszło do ich powstania artysta postanowił rozprawić się z hitami sztuki europejskiej i stereotypowym postrzeganiem „prawdziwych mężczyzn”. Cykl „Hollow art” powstający w latach 2009–2010 miał dwie odsłony – malarską i litograficzną. Na potrzeby pierwszej z nich Zawicki wziął na warsztat dzieła znane wszystkim, także fanom siostry Wendy, nie oszczędzając przy tym van der Weydena, Dürera, Bouguereau, van Gogha, Moneta… Bez zbędnych skrupułów artysta pokazał jak łatwo można zamienić arcydzieło w kiczowatą scenkę, trójwymiarową plastikową lub ceramiczną reprodukcję, dostępną nawet w kilku wersjach kolorystycznych. Tak na wszelki wypadek, gdyby obraz miał nie pasować do koloru dywanu. Z kolei w litografiach twórca znęcał się nad znanymi dziełami w sposób bardziej wyrafinowany, acz stosując najprostsze strategie subwersywne – dorysowując nowe elementy scen, zamieniając je w memy poprzez dodanie dymków. W efekcie odarł je z powagi i wywrócił pierwotny sens, zapewne dobrze się przy tym bawiąc.

W podobnie ironicznym tonie utrzymany jest cykl obrazów „Boys” oraz rysunki z cyklu „Mięśnie są bardzo ważne”. Bohaterami pierwszego są kowboje, a drugiego atleci – archetypiczne postacie męskości, prawdziwi twardziele. Szare od powagi i zakurzone od codziennego znoju portrety kowbojów, ukazanych na tle drewnianych domów, szop i bezkresu prerii, Zawicki upstrzył wielokolorową substancją przyjmującą mniej lub bardziej rozpoznawalne kształty, ożywającą gdzieś z boku, wybuchającą na środku obrazu lub też naśladującą fragment szkieletu konia albo zawłaszczającą fragmenty ciał postaci. Obecność tych trudnych do przeoczenia wtrętów, które często dominują w całym przedstawieniu, rozładowuje szarą powagę i nostalgię wyjściowych scen, zmniejszając jednocześnie dystans między widzem,a dzielnymi bohaterami chłopięcych fantazji i zabaw. Bardziej wymownie i zdecydowanie artysta rozbroił zagadnienie męskiej siły i witalności w drugiej ze wspomnianych serii. Jej bohaterami są doskonale umięśnieni sportowcy w strojach typowych dla lat 70. i 80. minionego stulecia. Przyjmowane przez nich pozy sugerują wykonywanie ćwiczeń typowych dla lekkiej i ciężkiej atletyki: podnoszenie ciężarów, podciąganie, skłony. Sugerują, jednak ich nie przedstawiają, ponieważ artysta za pomocą prostych zabiegów sprawił, że mężczyźni nie wyrywają sztangi, lecz buraki, podciągają się nie na drążku, a na ramie szafy szukając bliżej nieokreślonej zguby, nie schylają się po ciężary, lecz celem wytrzepania okruszków ze ścierki. Siła ich mięśni okazuje się bardzo ważna w wykonywaniu czynności stereotypowo przypisanych kobietom – rozwieszaniu prania, myciu podłogi czy noszeniu zakupów. Tu tkwi sedno silnie zakorzenionego w zjawisku nierówności płci absurdu. Gdyby figury atletów zamienić na wykonujące te same czynności postacie kobiece, moglibyśmy traktować opisywane przedstawienia w kategoriach scen rodzajowych, obrazów życia codziennego. Sportowcy z mopem lub foliówką w ręce tracą, w powszechnym mniemaniu, na męskości i powadze. Niepotrzebnie, skoro dla rozbudowania muskulatury oraz pracy nad kondycją wykonują ćwiczenia, z punktu widzenia życia codziennego, zupełnie nieprzydatne i bezsensowne. A przecież strumienie wyprodukowanej energii zamiast w powietrze mogliby nakierować na wytarcie podłogi, wyjście (przebieżkę) z psem czy pielenie ogródka.

Wystawa we wrocławskiej Galerii Miejskiej prezentuje wycinek dorobku Marcina Zawickiego obejmujący wybór prac z dwóch rozbudowanych cykli „The Fall” oraz „Sporysz”, a także najświeższe (dosłownie) obrazy z nowego, jeszcze nienazwanego projektu. Artysta od początku swojej aktywności nie nadaje tytułów poszczególnym dziełom i nic nie wskazuje, aby miało się to zmienić. Tym niemniej są to obrazy skończone, bez wątpliwości dopracowane i klarowne – jeśli to stosowne słowo na określenie przedstawień przekraczających granice powszechnie rozumianej realności i prawdopodobieństwa. Wszystkie trzy cykle łączy, oprócz techniki malowania, zastosowania sztucznego światła, jaskrawej kontrastowej kolorystyki, ponurego raczej nastroju odrealnienia i bezczasowości, także obrana metoda ich tworzenia. Zawicki koncypuje swoje kompozycje „na sucho”, przy użyciu niewielkich, w porównaniu do skali malowideł, modeli. Powstają one z przeróżnych, często zachowanych fragmentarycznie, odpadów, którym artysta daje drugie, paradoksalnie być może nawet bardziej sensowne, życie. Zestawia elementy wyodrębnione z ich pierwotnych środowisk i oddaje się eksperymentom. Następnie fotografuje efekty swojej pracy i przenosi je, wcale dosłownie, na płótno. Na tym etapie malarz ponownie puszcza wodze fantazji – bawi się skalą, dodaje nowe elementy,rozczłonkowuje, scala, ubarwia, tworząc nowy mikrokosmos w skali mikro i makro. Robi to bardzo uważnie, przywiązuje wagę do szczegółów, stąd nie ma tu miejsca na przypadek. Niejako pochodną zbieracko-antykwarycznych skłonności Zawickiego i chęci wizualizacji swoich fantazji stała się też rysunkowa seria zatytułowana „Chorografia”, prezentowana wiosną 2015 roku w Zielonej Górze.

Pierwszy zbiór prac, spod szyldu „The Fall”, wydaje się najbardziej wciągający. Artysta ukazał w nim świat po bliżej nieokreślonym upadku, apokaliptyczną wizję rozpadu połączoną z narodzinami nowych istnień, które budząc się do życia rozsadzają swoich pierwotnych „nosicieli”. Przyglądając się uważniej zawartości żołądka unoszącego się w próżni gada, dostrzec można plastikowe figury i szkielety dinozaurów, fantastyczne rośliny i wielokolorowe ciecze o gęstej konsystencji. Na wolność wydostają się więc odpady, treść wstydliwa, niechciana, rzeczy ukryte i zapomniane. Spod skorupy zastygłego w plastikowej masie żółwia wyrastają mchy, koralowce oraz macki stworów, których raczej nie chciałoby się oglądać w pełnej okazałości. Nosorożec rozpadł się na kawałki z wyrazem zdziwienia na pysku. Groteskowość tego ujęcia potęguje porosła zielonymi liśćmi i wyrastająca gdzieś z okolic jelit zwierzęcia gałąź, zakrzywiona na kształt długiego ogona z fioletową naroślą mogącą służyć za kokardę. Z kolei w mrocznej leśnej gęstwinie, ukazanej na innym obrazie, do życia budzą się hybrydy ludzi i zwierząt, grzyby o wyjątkowo obślizgłych kapeluszach oraz wielkie paprocie. Zgromadzone wokół źródła ciepłego żółtego światła wydają się naradzać, jakby przygotowując do wymarszu lub walki. Jaskrawa kolorystyka tych obrazów i śliskość materii o nieorganicznej, zdaje się, otoczce nadaje ukazanym scenom toksyczność, niejadalność, informuje, by trzymać się z daleka, jednak trudno oprzeć się wizjom Zawickiego i zachować bezpieczny dystans.

„Sporysz” zdaje się naturalną kontynuacją wcześniejszych działańartysty. Co prawda w tym wypadku tytuł cyklu zawiera pewne wskazówki dotyczące źródeł ukazanych wizji, jednak po głębszym zastanowieniu pojawia się obawa, że Zawicki znowu sobie zakpił. Jeśli traktować tytuł dosłownie, można przypuszczać, że ukazaną na jednym z obrazów ludzką rękę rozsadza pasożyt. Coś się w niej zalęgło, rozwinęło, nabrało sił i zaczęło rozdzierać po kolei każdy palec rozpaczliwie pchając się na zewnątrz, do nowego, nieukształtowanego świata. Co gorsza, jeszcze lepszą pożywką dla pasożytniczego grzyba okazała się ludzka głowa, w której znalazło się dość miejsca na kwiaty, ludzką rękę, i inne stworzenia, których lepiej nie nazywać. Nie sposób pozbyć się natrętnej myśli, że zalążki czegoś, co nas zniszczy, nosimy w sobie, w głowie, w myślach; że to, czym bez kontroli przydatności do spożycia karmimy się fizycznie i duchowo, może obrócić się przeciwko nam. Sporysz swego czasu zabijał przecież masowo. Istnieje jednak druga ewentualność – mniej złowieszcza. Ten sam pasożyt, w mniejszej dawce, ma właściwości halucynogenne. Równie dobrze więc na wielkich płótnach oglądamy wyłącznie wykwity fantazji artysty, bez specjalnego przesłania, rojenia podane wykwintnie i z dbałością o każdy detal.

Niedawno powstałe prace, prezentowane w ostatniej sali Galerii Miejskiej, wprowadzają nas do laboratorium wizji artysty. To taki krok za kulisy procesu powstawania dwóch poprzednich cykli, uchylenie rąbka tajemnicy i ukazanie miejsca, gdzie wyparowuje groza i znikają niejasności. Na białym tle artysta ułożył sporych rozmiarów kępę nierealnie kolorowych mchów, porostów i grzybów. Spływająca u dołu farba wskazuje, że dopiero ukończył proces tworzenia rekwizytów, które za niedługo wykorzysta lub też, iż właśnie wyrwał ten fragment z jednego ze swoich przedstawień i odłożył do czasu wyschnięcia płynących w nich życiodajnych soków. Ta druga myśl nasuwa się również w trakcie oglądania dwóch płytkich półek, na które odłożono różnej maści składniki obrazów Zawickiego. Niektóre wydają się dopiero co oderwane od bliżej nieznanego podłoża, inne znów cierpliwie czekają na swoją kolej i rolę do odegrania. Jednocześnie ich staranna ekspozycja może wskazywać, że są elementem skrupulatnie gromadzonej kolekcji rzeczy fantastycznych, której każdy element zasługuje na uwagę.

Preparowane od kilku lat przez Marcina Zawickiego współczesne martwe natury, a zarazem wizje przemijania, upadku, rozpadu i końca, który jest zarazem początkiem, zapewne nie uwiodą każdego. Jedni będą kręcić nosem na widok pozornie mało harmonijnych zestawień barwnych i kompozycyjnych, inni odniosą się sceptycznie do plastikowej oraz chwilami obrzydliwej fantastyki dziecięcych koszmarów. Stanie się tak z pewnością w wypadku, gdy propozycje artysty potraktujemy serio zakładając, że wszystko namalowano tu na poważnie. To tak jakby uznać, że udział w imprezie „Vanitas” stanowi świetną alternatywę dla pracowniczych wigilii. Tym jednak, co przesądza o sile i uroku obrazów Marcina Zawickiego nie jest jego dobry malarski warsztat, wirtuozeria czy wanitatywne przesłanie, a fakt, iż jego światy są tak straszne, że aż śmieszne albo odwrotnie.

Agnieszka Patała


  1. http://www.standard.co.uk/goingout/restaurants/londons-best-christmas-party-venues-2014-9824946.html dostęp 27.07.2015
  2. http://www.theartofdining.co.uk/theartofdining/wp-content/uploads/2014/10/The-Art-of-Dining-Christmas-Package-2014.pdf dostęp 27.07.2015

Agnieszka Patała, Laboratorium końca i początku w katalogu wystawy Marcin Zawicki / Vit Ondracek. Malarstwo, Galeria Miejska, Wrocław, 2015