czyli obecność malarstwa w obrazach Marcina Zawickiego
Martwa natura – tak w największym skrócie można opisać przedmiot malarskich zainteresowań Marcina Zawickiego. Gdański artysta wkracza zatem na terytorium malarstwa gatunkowego, w dodatku kojarzonego raczej ze sztuką historyczną niż współczesnym dyskursem. Jeżeli prześledzić projekty Marcina od czasów studenckich, malarz wchodzi w ten gatunek coraz głębiej, porzucając inne wątki i tropy ikonograficzne. Oddaje się martwej naturze z coraz większym poświęceniem. Pytanie jednak, co miałoby sprawić, że widz podąży za malarzem w obszary jego fascynacji?
Trzeba tu zaznaczyć, że Zawicki należy do tych artystów, których trudno rozliczyć z publicznego pożytku płynącego z ich twórczości. Jaką wymierną korzyść czerpiemy na przykład z malarstwa Michaela Borremansa, którego Zawicki podobno lubi (czemu się zresztą nie dziwię)? Gerhard Richter – artysta, nawiasem mówiąc, też zainteresowany ikonografią martwej natury – odegrał przynajmniej pewną rolę publiczną, wprowadzając do imaginarium współczesnej sztuki dyskurs denazyfikacji, czy poszerzając pole symboliczne o zobrazowanie ambiwalencji, jaka wiąże się z oceną działalności Baader-Meinhof. Ale Borremans, Peter Doig i jakże liczne zastępy malarzy, którzy nigdy nie zaszli nawet w przybliżeniu tak daleko w okolice najgorętszych debat współczesności? Powiedzmy sobie szczerze: malarstwo bywa nadbudową nadbudowy. To luksus polegający na tym, że w różnorodnej i bogatej ikonosferze współczesnych społeczeństw, obok najkonieczniejszych operacji symbolicznych (składania ofiar, upamiętniania bohaterów, podkreślania różnic klasowych itd.), znajduje się jeszcze miejsce na zapisy indywidualnych punktów widzenia, często bardzo oryginalnych, osobliwych i ekstrawaganckich. Sztuka Zawickiego należy do kategorii tego rodzaju luksusowych fenomenów. Jest niekonieczna, co nie znaczy, że nie potrzebna.
Wróćmy jednak do pytania o to, co sprawia, że chcielibyśmy podążać za Zawickim w jego fascynację martwą naturą.
Najprostsza odpowiedź brzmi: dla przyjemności. Biorąc pod uwagę, że Zawicki nie ma poważnego politycznego ani krytycznego alibi dla swojej twórczości, jest to sensacja z gatunku guilty pleasure. Kategoria przyjemności na polu sztuki współczesnej zawsze jest trochę podejrzana. Sztuka naciskana jest ze wszystkich stron przez pokrewne formy wizualności, granice między dziedzinami obrazowania są cienkie i płynne. Artworld dręczony jest obawą, że mógłby roztopić się w szeroko pojętej ikonosferze współczesności, której znakomita większość zarządzana jest zgodnie z zasadami właściwymi dla kultury popularnej. Sztuka straciłaby wówczas swoją ekskluzywną pozycję, społeczny prestiż i autorytet, nie mówiąc o skutkach dla artystycznej ekonomii. Tymczasem jedno z podstawowych rozróżnień między popkulturą i sztuką polega na tym, że ta pierwsza nie kryje, iż bez żenady gotowa jest zaspokajać potrzeby odbiorcy, potwierdzać jego przekonania, urzeczywistniać fantazje, dostarczać przyjemności. Sztuka powinna przekonania raczej podważać niż potwierdzać, potrzeby kreować zamiast je zaspokajać. Przyjemność traktowana jest zatem nieufnie. Trywializując, w świecie sztuki łatwiej jest uwiarygodnić wypowiedź nudną lub hermetyczną, a nawet zupełnie nieczytelną niż taką, która uwodzi widza i wciąga w swój dyskurs. Ta druga może być posądzana o zbyt pochopne obniżanie poprzeczki, którą odbiorca musi przeskoczyć, aby dostać się na terytorium sztuki – poprzeczki, która jest czymś w rodzaju płotu oddzielającego obszar sztuki od nieskończonych terytoriów nie-sztuki, tych bezkresnych pól łatwego zadowolenia.
Zakładając jednak, że uda się stłumić niejasne poczucie winy związane z przyjemnością obcowania z twórczością Zawickiego, można się zastanowić, co właściwie jest źródłem owej rozkoszy. Zawicki rzeczywiście nie piętrzy barier, które mogłyby stać między widzem a jego pracami. Bariery te usuwa nie tyle nawet oswojony (więc z przyjemnością rozpoznawany) temat – martwa natura, ile warsztat artysty. Na najbardziej powierzchownym poziomie malarz uwodzi warsztatem. Przypomina to trochę niegdysiejsze zderzenia z artystami chińskimi czy malarzami post-enerdowskiej Szkoły Lipskiej. Widz przyuczony do oczekiwania po artystach raczej warsztatu konceptualnego, intelektualnego czy krytycznego, z pewnym zaskoczeniem odkrywał, że tym razem chodzi o warsztat w sensie technicznym – te rzeczy były po prostu doskonale namalowane, kunszt walczył tu o status wartości samej w sobie. Zawicki też niejedno potrafi. Jego obrazy atakują kolorem tak żywym, że aż wchodzącym w psychodeliczne rejestry. Artysta biegle odwzorowuje przedmioty swojego spojrzenia z fotorealistycznym weryzmem, zachwyca efektami tromp l’oeil, popisuje się umiejętnością zaklinania światła za pomocą farby. Te wszystkie bliki, lśnienia, odbicia ślizgające się po gładkich powierzchniach – niektóre z obrazów Zawickiego zdają się dosłownie migotać; widz wpatruje się w te świecidełka jak sroka w gnat; łatwo zapatrzyć się, aż do utraty krytycznego instynktu. Wówczas odbiorca otwiera się na przyjemność oglądania.
Do tego obrazy Zawickiego są przebogate w szczegóły. Istnieje specjalna kategoria przyjemności związana z oglądaniem reprezentacji świata, zwłaszcza reprezentacji doskonałej; człowiek odczuwa wielką rozkosz, kiedy widzi, że dzieło stworzenia da się powtórzyć ludzką ręką, nawet jeżeli nie jest to dłoń własna, lecz innego człowieka, artysty – chodzi tu rozkosz faustyczną, zaspokojenie demiurgicznej potrzeby kreowania, jeżeli nie samych światów, to przynajmniej ich odbić. Tej przyjemności pokrewna jest radość, jaką niosą ze sobą makiety, modele, miniatury – te wszystkie „małe światy” zbudowane z detali; światy, w które można się wgłębiać, odkrywać ich kolejne poziomy i jednocześnie w pełni je kontrolować. Wtajemniczeni w arkana kolejek elektrycznych, modelarze, entuzjaści dioram i architekci wiedzą, o czym mówię. Pisząc o Zawickim, Goshka Gawlik wspomniała makiety Dinosa i Jake’a Chapmanów. Brytyjscy artyści tworzą modele piekła, Zagłady, ale nawet najbardziej makabryczny temat nie potrafi odebrać powabu makiecie.
Kolejny poziom przyjemności czeka na drugim etapie obcowania z pracami Zawickiego. Ta druga fala przyjemności przychodzi po pierwszej, spontanicznej radości związanej z patrzeniem na obrazy, które są barwne, świetnie namalowane, ciekawe. Przychodzi po tym (od początku widzieliśmy, że ten moment nieuchronnie nadchodzi, prawda?), kiedy widz spostrzeże, że coś z tymi przedstawieniami jednak jest nie tak.
Ewa Toniak, która poświęciła twórczości Zawickiego kilka błyskotliwych tekstów, przywołuje w kontekście jego malarstwa nieśmiertelne freudowskie pojęcie Unheimlich. Najzupełniej słusznie, choć warto na marginesie zauważyć, że gatunek, który upodobał sobie gdański malarz – martwa natura – niesie ze sobą potencjał niesamowitości niejako z dobrem inwentarza. Spójrzmy chociażby na obraz uchodzący ze pierwszą nowożytną martwą naturę sensu stricte – Martwą naturę z kuropatwą i żelaznymi rękawiczkami Jacopo de’Barbariego z 1504 roku. Niewielki, namalowany na desce obraz przedstawia zabitego ptaka oraz parę żelaznych rękawic, połączonych bełtem kuszy; jest w tej statycznej skądinąd kompozycji ogromny ładunek zastygniętej w bezruchu przemocy, niepokojąca obecność podwójnej martwoty – zwłok zwierzęcia i skomponowanego z nimi również martwego odbicia ludzkiego ciała – dłoni z metalu. Do tego jeszcze bełt, narzędzie zbrodni… i wszystko udrapowane w estetycznie zamkniętą kompozycję. Autorzy martwych natur zasadniczo podążać będą tropem tego nastroju przez rozpoczynające się właśnie złote wieki gatunku – te wszystkie nagromadzenia, zestawienia, typologie, zbiory smakołyków, zabitych zwierząt, nagich czaszek, kwiatów, butelek, gitar, narzędzi, przyborów, powszednich i wyjątkowych instrumentów… Nie chodzi nawet o wanitatywną symbolikę, którą tak chętnie autorzy martwych natur nasycali swoje przedstawienia. Niesamowite jest samo wyrwanie przedmiotów martwych (które czasem były zresztą wcześniej żywymi istotami) z kontekstu; to przedmioty opuszczone, pozostawione same sobie. Pozbawiono je funkcji. Nikt nie będzie strzelał z kuszy, nie założy żelaznych rękawic, nie oskubie kuropatwy – nikt tych rzeczy nie użyje, nie zburzy kompozycji, niczego nie dotknie, dopóki patrzymy. W martwych naturach przedmioty mają tylko być obecne – być widoczne. I ktoś je w tym celu zorganizował. Ktoś, kogo nie ma już w kadrze, starannie je ułożył i ktoś im się uważnie przygląda. Jedną z zasad konstytuujących martwą naturę jako gatunek – zasadą może nie najważniejszą, ale za to niepokojącą – jest nieobecność ludzkiego aktora w polu widzenia – i jednocześnie jego/jej domniemana obecność tuż poza jego granicami.
Zawicki wydaje się dobrze świadomy historycznego bagażu martwej natury. Historia sztuki dla tego, tak przywiązanego do tradycyjnych technik i tradycyjnego konceptu kunsztu, artysty była zawsze polem gry. W czasach studenckich, zamiast podpatrywać trendy wyznaczane przez aktualnych artystów, wolał raczej wchodzić w dialog z klasykami, pastiszować, ale i studiować Bouguereau, van der Weydena czy van Gogha. W martwych naturach z ostatnich serii nie zajmuje się już jednak pastiszowaniem; świadomość przeszłości służyć ma raczej wyciąganiu własnych wniosków, konstruowaniu autorskiej wersji martwoty natury.
Od cyklu The Fall z 2012 roku Zawicki rozwija motyw fantasmagorycznych zielników. Obrazy zarastają jadowicie barwne grzyby, splątane zarośla, darń, psychodeliczna ściółka leśna, w której kryją się niewielkie istoty. Następny cykl, Sporysz, już samym tytułem naprowadzał na halucynacyjny trop, po którym widz miał nadzieję dotrzeć do sedna tych obrazów, napędzanych przez rodzaj horror vacui, wspólny dla artystów baroku oraz natury, która lubi zapełnić, zarosnąć każdy skrawek wolnej przestrzeni różnorodnymi formami życia. Na pierwszy rzut oka obrazy można było wziąć za malarstwo fantastyczne, ale na chwilę przed potwierdzeniem tej hipotezy ujawnia się rodzaj pęknięcia, przez które wsącza się wspominane poczucie, że „coś tu jest nie tak”. Perwersja rzekomo fantastycznych martwych natur Zawickiego polega bowiem na tym, że przedstawiają one prawdę. Wśród wielu konserwatyzmów autora The Fall jest i przywiązanie do konceptu malowania z natury. Przed stworzeniem obrazu artysta konstruuje więc makiety gąszczów, modele grzybów, atrapy roślin; małe stworzenia zwodniczo ożywiające przedstawienia swoją obecnością. Insekty, gady, potworki okazują się plastikowymi zabawkami. Dramatyczne światło, które nieuważany widz mógł wziąć za efekt pożyczony od caravaggionistów to lampa fotograficzna w studiu artysty; stąd te nienaturalnie wyraziste kolory i specyficzne bliki na gładkich powierzchniach. Tu właśnie, a nie w fantastycznej aurze, bije źródło osobliwości obrazów Zawickiego; malarstwo jest tu fantastycznie wierne rzeczywistości, ale rzeczywistość okazuje się fikcją, konstruktem, naturą, która jest więcej niż martwa – jest sztuczna.
W pracach z serii The Fall i Sporysz Zawicki portretował modele sztucznej natury pogrążone w czarnej pustce. W najnowszych pracach oświetla już nie tylko przedmiot przedstawienia lecz również jego tło. Z teatru przenosimy się do gabinetu taksonomisty. Zawicki zdaje się bawić dekonstruowaniem złudzenia,które dopiero co sam budował. Maluje nieukończonemakiety, kiedy indziej umieszcza psychodeliczne kompozycje na półkach i w gablotach, których architektura również jest oczywiście namalowana; to iluzja w iluzji, fotorealizm w trompe l’oeil. Na jednej z prac przedstawia masę plastyczną, która mogłaby posłużyć do stworzenia kolejnej fantastycznej rośliny lub barwnego, trującego grzyba, ale nie została jeszcze w nic uformowana. Jesteśmy w wunderkamerze stworzonej tylko po to, aby posłużyć za temat do obrazów na temat wunderkamery, której nigdy nie było.
Z nieskończonych możliwości, jakie oferuje artyście sztuka, Zawicki wybiera restrykcyjnie zawężony wycinek: martwe natury na temat własnoręcznie skonstruowanych makiet sztucznej natury. Ta dobrowolna rezygnacja praktycznie ze wszystkiego wygląda na obłęd, ale w tym szaleństwie jest metoda. Zakreśliwszy raz granice tego klaustrofobicznego terytorium, artysta zapełnia je szczelnie malarskimi konceptami, komplikuje pozornie tylko ograniczoną formułę, rozszerza ją od środka, mnoży wariacje; każdy obraz wnosi do tego dyskursu coś nowego, każdy go wzbogaca. Cóż to jednak za dyskurs? Zawicki nie tytułuje prac, widz desperacko szuka w tych przedstawieniach jakiejś alegorii, szyfru, znaczenia umieszczonego pod powierzchnią przedstawienia. Nie znajduje go jednak w głębi obrazu, wszystko jest na powierzchni. Nowożytna martwa natura rozkwitła w momencie, w którym sztuka europejska zaczęła uniezależniać się od religijnych i metafizycznych zobowiązań i zaczęła się wybijać na autonomię. Nieprzypadkowo tak intensywnie rozwinęli ten gatunek siedemnastowieczni Holendrzy, pionierzy rynku sztuki – pierwsi artyści, którzy na dużą skalę zaczęli tworzyć już nie obiekty kultu, wizualizacje religijnej wyobraźni czy politycznego porządku, lecz czyste malarstwo adresowane do ludzi poszukujących nie tyle tematów, ile obrazów. Tematem Zawickiego jest właśnie malarstwo, sam akt przedstawiania oraz niepokojąca, niesamowita dwuznaczność, która towarzyszy zarówno dokonywaniu tego aktu, jak i oglądaniu jego skutków – obrazów. Prawdziwa przyjemność obcowania z pracami Zawickiego wiąże się z odkryciem, że choć przedstawienie rzeczywistości jest praktyką starą jak kultura, to nie da się jej oswoić. Jeżeli bierze się za nią ktoś, kto jak Zawicki rozumie głęboko niesamowitość przedstawienia, to zawsze pozostanie ono czymś niebywałym, całkowicie nienaturalnym, a więc całkowicie ludzkim.
Stach Szabłowski